piątek, 25 kwietnia 2014

Jak "świętowałam" urodziny Szekspira...

23 kwietnia tego roku cały świat obchodził 450 urodziny Williama Szekspira. Wiele instytucji pamiętało o tym ważnym wydarzeniu, ale najwięcej entuzjazmu, przynajmniej w północnej Polsce, wzbudził niezwykły spektakl, zwany później happeningiem, odbywający się na murach nowo budowanego Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku - "Pierwsze publiczne otwarcie dachu".
Postanowiłam także uczestniczyć w tym wielkim "święcie". Zdobyłam wejściówkę, wsiadłam w samochód i pełna nadziei ruszyłam przeżyć niesamowite chwile. 

Zanim jednak opiszę, co tam przeżyłam, przybliżę Wam nieco ideę samego Teatru Szekspirowskiego. Otóż z tego, co mi wiadomo, teatr ten wzorowany jest na typowym XVI-wiecznym teatrze elżbietańskim i taką ma pełnić funkcję, choć na scenie będzie można oglądać sztuki nie tylko autorstwa Szekspira i nie tylko z tego okresu.




Teatr elżbietański był podwórzem ze sceną, otoczonym drewnianymi galeriami, na których zasiadali zamożniejsi widzowie. Z najwyższych balkonów sztukę oglądała zazwyczaj królowa. Na placu zaś zbierało się najuboższe pospólstwo i wszyscy WSPÓLNIE oglądali przedstawienie. Do tego pragnie nawiązać gdański Teatr Szekspirowski i stąd idea otwieranego dachu. Widz ma poczuć klimat tamtej, XVI-wiecznej atmosfery, spektaklu pod gołym niebem. Ale dzięki temu, że teatr posiada dach, możliwe jest wystawianie sztuk także zimą czy przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych. 

Jest to bardzo ciekawy pomysł i mam nadzieję, że spektakle goszczące na scenie - teatr ten nie będzie miał własnej obsady, występować tu będą teatry przyjezdne, będą przyciągały tłumy widzów, nie tylko tych znających się na sztuce. Swoją drogą to zastanawiające, jak długo dany spektakl utrzymywać się będzie na afiszu..? Tego dowiemy się zapewne już wkrótce, oficjalne otwarcie Teatru Szekspirowskiego odbędzie się pod koniec września tego roku.


Rozgadałam się trochę na temat historii i idei, ale uważam, ie jest to na tyle ważne, że trzeba było mieć jakiekolwiek informacje, aby zrozumieć to, co działo się podczas happeningu. Dlaczego? O tym w dalszej części notki.

Przyjrzyjmy się więc samemu "przedstawieniu". Pomysł bardzo ciekawy. Początek o 21.30, gdy na dworze panują już głębokie ciemności, gra świateł i muzyki, połączenie alegorii siły i sztuki. Brzmi nieźle. Ale czy efekt był zadowalający? Oceńcie sami: na początku komentator tubalnym głosem zaczął obwieszczać nadejście najsilniejszego człowieka świata - Mariusza Pudzianowskiego. Brzmiało to jednak jak początek walki na ringu, w niczym nie przypominało nawoływania "krzykacza". A tak właśnie widziałabym zapowiedź postaci symbolizującej siłę, potęgę, moc. Sam Pudzianowski, ubrany w starożytny strój gladiatora, do najlepszych aktorów niestety nie należy i swoją rolę odegrał raczej mało przekonująco (pomijając fakt, że sam nie był w stanie unieść dachu, musiała mu w tym pomóc alegoria sztuki i "czegoś", co wiło się na murach teatru). 

Skoro siła nic nie zdziałała, na pomoc przybyli tancerze na linach, przymocowani do murów budynku i wykonujący akrobatyczne figury. Było to ciekawe zjawisko, aczkolwiek nie do końca dla mnie zrozumiałe. Ludziom się podobało (chyba najbardziej ze wszystkiego). Po chwili na murach teatru (przypominających balkon) ukazała się parada artystów przedstawiających najróżniejsze postaci: transwestytów - tych było chyba najwięcej, kurtyzan, kosmitów (tudzież postaci z innych planet, trochę jak z "Gwiezdnych Wojen"), zwierząt, władców, wampirów, królów i królowych, i setki innych, których nijak nie mogłam zakwalifikować do poszczególnych postaci. Jednym słowem - wszyscy aktorzy i studenci Teatru Muzycznego w Gdyni oraz Teatru Miniatura w Gdańsku wyjęli z magazynu wszelkiej maści kostiumy, jakie tylko posiadały owe teatry, powrzucali to na siebie i przemaszerowali identyfikując się z postacią przez siebie "odgrywaną". I to (jak się później dowiedziałam) byla alegoria sztuki. 

Naszedł czas na drugie podejście gladiatora - a więc do dzieła! Raz, dwa, trzy... I dach podniesiony! Ludzie zrobili wielkie "wooooow!", a potem zaczęli głośno komentować: ale właściwie po co ten dach się otwiera i o co tyle szumu? Szybko jednak zamilkli, ponieważ na powierzchni dachu zaczęły się pojawiać wizualizacje. Nie będę o nich opowiadać, ponieważ nie zapamiętałam ani szczegółów, ani ogółu. no i gdzieś z głębi teatru wynurzył się ogromny niby-balon, z którego zwieszała się tańcząc artystka akrobatka. Tyle, że wszystko to widoczne było tylko na telebimach, dach i mury zasłaniały nam bowiem widok na wnętrze teatru. Przedstawienie zakończyło się zaś... ponownym przemarszem aktorów, tyle, że w nieco innych strojach i nieco bliżej balustrady. 

Wszystko okraszone zaś było elektroniczną muzyką z domieszką modern jazzu autorstwa Olo Walickiego. Gra świateł bardzo ciekawa i w pełni oddająca zarys budynku, który bardzo fajnie wtapia się w architekturę Starego Gdańska, bardzo mi przypomina Bazylikę Mariacką. 

No dobrze, to teraz najważniejsze pytanie - a gdzie w tym wszystkim Szekspir? Dla mnie po prostu go tam nie było, ani duchem, ani myślą. Twórcy widowiska nie podali żadnych informacji na temat głównego bohatera tego dnia, nie pokazali wizualizacji tego, jak teatr będzie wyglądał w środku, nie wytłumaczyli koncepcji otwieranego dachu. Pokazali jedynie, jak w 40 minut można zniechęcić widza do teatru. Ludzie wychodzili w placu zdezorientowani (tak, podsłuchiwałam bezczelnie co mówią), kompletnie nie rozumieli, co przed chwilą miało miejsce na murach teatru i po co ten teatr tam stoi. To była pomyłka, kompletnie nieelżbietańskie podejście do tematu. Tworzenie sztuki dla samych siebie, nie dla innych. Nie rozumiem takich happeningów, które nie dość, ze nie zaspokajają ciekawości i oczekiwań widza, to jeszcze nie dają mu powodu do zagłębienia się w temat, do dalszych poszukiwań.

Taki był mój odbiór tego niezwykłego show. Zmarzłam do szpiku kości, czułam się niekomfortowo z powodu tłumów ściskających mnie z przodu i z tyłu i tak sobie myślę, że chyba o wiele efektywniej i ciekawiej uczciłabym urodziny Szekspira biorąc do ręki którąś z jego sztuk, z gorącą herbatą w ręce i kocykiem. Trzeba jednak było to zobaczyć i przeżyć na własnej skórze, by odkryć, że współcześni wielcy artyści za nic mają zwykłego szarego człowieka i tworzą coś dla samych siebie, rozpływając się w zachwytach znajomych i krytyków. Pytanie tylko - czy na tym ma polegać dzisiejszy teatr? Jeśli tak, to ja raczej stałym jego bywalcem nie będę. 

Możecie sami wyrobić sobie zdanie na temat tego happeningu, oglądając go w całości choćby i tutaj:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz